Rozdział 4: Przelewał swoje serce, wprost przez swoje oczy
Usiadłeś kiedykolwiek na przeciwko akwarium, oko w oko ze złotą rybką? Po prostu patrzy się na Ciebie, otwierając i zamykając usta, jakby robiąc odgłos "bul bul bul". Oczywiście, nie możesz tego usłyszeć, ale taki odgłos stara się zrobić. Gdybyś mógł słyszeć pod wodą, to pewnie byś to usłyszał. Ale, do celu, jedynie tak da się wyjaśnić jak wszyscy na mnie patrzyli, szczególnie Markman. To ona otwierała i zamykała usta, w szoku. Nawet oczekiwałem usłyszeć 'blul', i byłem trochę zawiedziony, kiedy to się nie stało.
Odwróciłem się by sprawdzić godzinę i z ulgą odczytałem, że zostały jeszcze dokładnie cztery minuty do trzeciej. O trzeciej ta głupia sesja się kończy i mamy wolne. Usiadłem wygodnie i skrzyżowałem ręce, chciwie obserwując zegar. Ponieważ umiałem, zacząłem odliczać sekundy. Irytowało mnie, że ten zegar źle chodził. Przy każdej minucie odliczał 59 sekund. Cała sekunda znikała. Jezu, to znaczy, że każdej godziny zegar opuszcza około sześćdziesiąt sekund. Ten zegar wisi tu od trzech lat. Chryste, nie potrafię sobie wyobrazić ile czasu stracił przez te wszystkie miesiące.
Jeżeli każda minuta traci sekundę, to by znaczyło, że każdej godzinie brakuje sześćdziesięciu sekund, czyli minuty. Każdego dnia znikały 24 minuty, a każdego tygodnia 168 minut. Kurde, to znaczy, że przez rok (szybko obliczyłem w myślach) znikało 8736 minut. To znaczy, że przez dwa lata, w ciągu których byłem zmuszony do siedzenia w tym miejscu, straciłem około -
"Gerard!" Podskoczyłem nerwowo, moje myśli zostały niegrzecznie przerwane.
Jęcząc, odwróciłem głowę i spojrzałem na rozdrażnioną Markman. Na szczęście pozbierała się i już nie wyglądała jak bezmózga, złota rybka. Z drugiej strony, wyglądała na raczej ogłupiałą. Pytająco uniosłem brew. Przez chwilę myślała, potem spojrzała na Franka. Przewróciłem oczami i wzdychnąłem, zirytowany. Zsunąłem się na krześle i mocno skrzyżowałem ręce na piersi, czekając aż jej uwaga zostanie skierowana z powrotem na mnie.
Znowu spojrzałem na zegar. Była dokładnie trzecia. Idealnie. Czas na ucieczką. Podniosłem się i wyszedłem z pomieszczenia. Tak bardzo chciałem stamtąd wyjść. Teraz wiedziałem jak się czuje zwierze w zoo, lub w akwarium. Wpatrujące się, bez przerwy oczy, po dłuższej chwili, były nie do zniesienia.
Przeszedłem mniej niż trzy metry kiedy:
BUUM!!
Odskoczyłem w przerażeniu i odwróciłem się, do miejsce z którego dobiegał odgłos. Zajęło mi sekundę, by zauważyć, że wpatrywałem się w zachodnie skrzydło. To było najstarsze i najmniej wytrzymałe miejsce, w porównaniu z resztą budynku. Było idealnym miejscem, by Oni mogli się włamać. Odkryli mnie. Wiedziałem, że nie powinienem był otwierać ust. Wyśledzili mój głos i teraz po mnie przyszli. I nie zawiodą. Zrobiłem pół kroku w tył. Czułem strach rosnący w moim gardle. Próbowałem oddychać, ale moje drogi oddechowe zamknęły się w przerażeniu. Zmusiłem się, by iść do tyłu. Chciałem się odwrócić i biec, ale moje ciało zostało boleśnie sparaliżowane.
Wszyscy wybiegli ze swoich pokoi i zebrali się dookoła mnie, gapiąc się w stronę zachodniego skrzydła. Jednakże, oni nie wiedzieli na co patrzą, nie to co ja.
Ben zmarszczył brwi, nie rozumiejąc co narobiło hałasu. Zaczął iść w stronę korytarza, który prowadził do zachodniego skrzydła. Zach się do niego przyłączył i razem pobiegli korytarzem, zanikając za zakrętem. Próbowałem ich ostrzec, ale nikt mnie nie usłyszał.
Pomyślałem o igłach. Setkach igieł. Wyobraziłem sobie metalowe końce, wchodzące w moją skórę i wprowadzające narkotyk do moich żył i mięśni. Potem pomyślałem o niezliczonych ilościach pobieranej krwi, o eksperymentach i ocenach. Będę ogromnie cierpiał, kiedy Oni będą próbowali przytrzymać mnie przy życiu, czujnymi maszynami i pompami. Metalowe kajdany i łańcuchy przytrzymają mnie w miejscu, gdy oni będą zadawać niewyobrażalny ból, mojemu już posiniaczonemu i połamanemu ciału. Będą chcieli mnie zmusić, żebym im wyjawił wszystkie moje sekrety. Ale ja im nie pomogę. Więc użyją pił i noży. Przrażająco ostre skalpele otworzą mi czaszkę, a Oni wyciągną moje sekrety prosto z mózgu. Wtedy świat się skończy.
Ben i Zach wrócili do grupy, dziwnie zmoczeni. Zlustrowałem ich, zaalarmowany.
"Cholerny dach się zawalił," Zach wymamrotał, trzęsąc swoimi przemokniętymi butami. "Pieprzony deszcz sprawił, że wsporniki upadły."
Deszcz? Deszcz? DESZCZ! Nie Oni! Zwykły deszcz! Chwila! Nie zauważyłem, że zaczęła padać. Miałem nadzieję, że Zach miał rację. Chociaż, nie, na pewno ma rację. Jakby nie miał, już bym wiedział, że tu są. Prawdopodonie nie stał bym tutaj, gapiąc się na Bena i Zacha, gdyby Oni, byli gdzieś w budynku. Z ulgą, głośno odetchnąłem. Nigdy nie zastanawiałem się, co bym zrobił gdyby Oni kiedykolwiek po mnie przyszli. Ale teraz, kiedy byłem przekonany, że tu są, byłem całkiem sparaliżowany. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu byłem sparaliżowany. Ale tak działa strach. Nie potrafiłem się ruszyć i nie umiałem myśleć. Byłbym jak mała kaczuszka, gdyby to byli Oni. Ja nigdy nie tracę kontroli. Nigdy nie umyka mi to, że pada. Widzicie, co ten dzieciak ze mną robi?
Gdy tylko wieści o zapadniętym dachu się rozprzestrzeniły, grupa się rozeszła. To już nie było tak interesujące Jednak ja się nie ruszyłem. Zostałem w miejscu, gapiąc się w nicość. Przebiegłem rękami po głowie, dwa razy upewniając się, że mój mózg jest wciąż na miejscu. Kilku ochroniarzy dołączyła się do małego zebrania. Nie widziałem ich w środku od miesięcy. Zazwyczaj patrolują na zewnątrz, by mieć pewność, że nikt nie uciekł. Ben, Zach, ochroniarze i jeszcze kilka osób, których wcześniej nie widziałem, utworzyła małą grupę. Zmarszczyłem brwi - byłe widocznie wyrzcony z towarzystwa. Zrobiłem pół kroku w tył i odwróciłem się, stając twarzą w twarz z Frankiem.
Na początku myślałem, że to na mnie się patrzy, ale to tylko moja próżność. W rzeczywistości wpatrywał się beznadziejnie w korytarz. Dopiero po chwili zrozumiałem, że oczywiście, pokój Franka znajdował się w zachodnim skrzydle. Jego pokój był kilka kroków od pryszniców. Wiedziałem, bo widziałem numer w jego papierach, a to miejsce znałem na wylot. Patrzył w korytarz przez kolejną, długą minutę, zanim w końcu odszedł, jakby schorowany. Naprawdę, nie umiałem rozgryźć tego dzieciaka.
Podszedłem do swojego stolika i usiadłem, wciąż myśląc o wszystkim co wydarzyło się w przeciągu tych dziesięciu minut.
Gerard, Gerard! Hej!" Byłem sam przez ledwo minutę, kiedy Ray przyszedł i nachylił się nad stolikiem. Wzdrygnąłem się. On potrafi być naprawdę, naprawdę irytujący. Ciągle trzymałem głowę nisko, widocznie go ignorując. "Nie wiedziałem, ze potrafisz mówić," powiedział zachwycony.
Myślę, że nawet jedno-dniowy płód bez mózgu, czy zdolności myślenia, byłby w stanie zauważyć, że byłem wkurzony i chciałem zostać sam. Ten bez-mózgi płód by nawet załapał, że specjalnie go ignoruję. Jednakże, czasami zdolność umysłowa Raya, jest mniejsza niż bez-mózgiego, jedno-dniowego płodu.
"Nie spodziewałem się, że przemówisz, wiesz? Byłem w niezłym szoku. Usłyszałem ten głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałem i zajęło mi wieki zanim się zorientowałem, że to byłeś Ty. Czemu, Gerard? Czemu to powiedziałeś Frankowi? Naprawdę tak myślisz? Lubisz go? Lubisz lubisz go? Bardziej niż przyjaciela?"
Czułem narastającą we mnie furię. Wyrzuciłem swój szkicownik i gniewnie przewróciłem na czystą stronę. Przycisnąłem swój ołówek tak mocno, że ostry koniec się złamał. Napisałem wielkimi literami: "SPIEPRZAJ!" Nawet podkreśliłem dwa razy, żeby na pewno zrozumiał.
Myślę, że to podwójne podkreślenie sprawiło, że Ray zrozumiał. Dobrze, że zdecydowałem się je dodać, inaczej Ray pomyślałby, że bawimy się w kotka i myszkę, idiota. Nawet na niego nie spojrzałem. Jestem dobry w ignorowaniu ludzi. Nawet bardzo dobry. Wygrałbym między narodowy konkurs za najwybitniejsze ignorowanie, gdyby taki istniał.
"Gerard? Możemy pomówić, proszę?" Ignorowanie Markman było o wiele trudniejsze, niż ignorowanie Raya. Starałem się. Tak bardzo się starałem. Ale ona była o wiele bardziej uparta. Podałem jej kartkę, którą pokazałem Rayowi, sygnalizując czego chciałem. Teraz żałowałem tego podwójnego podkreślenia. Sprawiały, ze wyglądałem jak niegrzeczny, arogancki dupek.
Chwila! Przecież jestem niegrzecznym, aroganckim dupkiem, prawda?
Markman przysunęła się bliżej, tak żeby ikt nie słyszał co mówiła. "Do mojego biura. Natychmiast." Jej ton wskazywał, że była śmiertelnie poważna. Podniosłem głowę i spojrzałem jej prosto w oczy, wyzywająco, aż mnie znów zapyta. Nie pójdę. N i e p ó j d ę.
"Idź, albo sam wiesz co. Nie myśl, że się nie odważę," zagroziła, a ja jej uwierzyłem.
Wiem, ze mówiłem, że nie pójdę. Ale ona mnie szantażowała. Pieprzony szantaż. Korupcyjna dziwka. Uderzyłem pięśćmi w stół, pokonany. Rzuciłem jej spojrzenie pełne wstrętu i odszedłem od stolika, w stronę jej biura.
Tak na prawdę, to nie byłem na nią zły. A ona nie była zła na mnie. Jest między nami pewnego rodzaju więź, miłości przeplatanej z nienawiścią. Wiem, ze mnie kocha. Nie, nie w tym sensie. Intryguję ją, jak to kiedyś powiedziała. A mi ona nie przeszkadza. Oczywiście, ona mi nie wierzy. Myśli, że Oni są tylko wytworem mojej wyobraźni. Ale myli się. Oni są prawdziwi, czy w to uwierzy, czy nie.
Otworzyłem drzwi z hukiem, z zamiarem zdenerwowania Markman, jednak zamiast tego, wystraszyłem Franka. Kiedy mie zobaczył, skoczył na równe nogi i zrobił niepewny krok w tył. Zmarszczyłem brwi i odwróciłem się do Markman, która na mnie spojrzała. Pytająco uniosłem brew, na obecność Franka. Rzuciła mi rozdrażnione spojrzenie i szybko weszła do pomieszczenia. Przysięgam, że to spojrzenie zachowuje tyko dla mnie. Gdyby spojrzenia miały nazwy, ten by się nazywał "Gerard", skoro używała go głównie na mnie. Tak, w zasadzie to go nazwę. Od teraz to będzie "Gerardzie!"
"Nie idź, Frank. Chciałam was obu tutaj," Markman powiedziała, wskazując Frankowi, żeby usiadł. Kiedy to zrobił, jej uwaga zwróciła się na mnie.
Ooh, to kolejne "Gerardzie!". Będę je liczył. Pierwszy.
"Usiądź," powiedziała.
Drugie.
Zastanowiłem się, co by się stało gdybym teraz uciekł. To byłoby piekielnie śmieszne, gdyby starała się mnie gonić. W tych butach, byłbym w połowie drogi do Timbuktu, zanim ona zrobiłaby dwa kroki. Oh, przy okazji, Timbuktu jest w Australii. Tak, jakbyście się zastanawiali.
Oh, kolejne spojrzenie. Trzecie.
Zbliżyłem się do miękkiego, skórzanego fotela i bez gracji usiadłem. Te drogie krzesła były jedynym powodem, dla którego lubiłem tu przychodzić. W porównaniu z twardymi, plastikowymi, modulowanymi, niewygodnymi, przykręconymi krzesłami w tym miejscu, to było niebo. Usiadłem wygodnie, podciągając nogi do siebie. Markman wydała odgłos nie zadowolenia, ale nie skomentowała moich stóp na jej fotelu.
Czwarte.
Odchrząknęła.
Piąte.
Zgromadziłam was tu obu, z powodu tego co zaszło na dzisiejszej sesji. Pamiętacie?" Markman zapytała.
"Nie." Napisałem szybko. "W przeciągu pół godziny, które minęło od spotkania, moja pamięć dziwnie zanikła. Myślę, że powienienem odejść. Jestem całkowicie bez użyteczny w tej konwersacji." Przesunąłem papier po biurku. Widziałem, że Frank też to czytał. Markman to przeczytała i wydęła usta.
Szóste.
Dwie rzeczy miały miejsce zaraz po i żadnej z nich się nie spodziewałem. Myślałem, że Markman się wkurzy. Przy mnie często się jej to zdarza. Otrzymałem od niej więcej kazań i pogadanek, niż wszyscy jej pacjenci razem wzięci. Ale nic nie zrobiła. Tylko na mnie spojrzała, po czym odwróciła wzrok. Ale miała dziwny wyraz twarzy. Jakby rozczarowanie. Druga rzecz, której się nie spodziewałem, był śmiech Franka. Nie do końca był to śmiech, czy też nawet chichot. Bardziej jakby "humpf". Taki odgłos, który się robi kiedy coś jest zabawne, ale nie na tyle, żeby się śmiać. Spojrzałem na niego kątem oka, zaintrygowany. Miał na twarzy delikatny uśmiech. Czy on właśnie się zaśmiał z czegoś co powiedziałem? Czy on w ogóle był w stanie się uśmiechać? Myślę, że tak.
I muszę przyznać, że wygląda bardzo dobrze kiedy się uśmiecha. Nawet jeśli to tylko delikatny grymas. Jego twarz wydaje się rozświetlać. No wiecie, ożywa. Nie wiem, ale gdy się uśmiecha, moje serce nagle zaczyna bić odrobinę szybciej i ta dziwna fala zaczyna we mnie znów rosnąć.
Zacząłem wstawać, zgodnie z tym co napisałem; moja obecność tutaj była bezsensowna.
Siódme.
Usiadłem z powrotem. Tym razem jej spojrzenie było wystarczająco przekonujące. Myślę, że zaczęła się denerwować.
Jej uwaga została przekierowana ze mnie na jej komórkę, która właśnie zabuczała. Markman wyglądała na zawstydzoną i przeprosiła nas, ale i tak odczytała wiadomość.
Mruknęła i wystukała odpowiedź.
"Połowa pokoi w zachodnim skrzydle jest kompletnie zniszczona przez wodę," poinformowała nas. "Włącznie z Twoim, Frank."
Frank prawie nie zareagował. W zasadzie, to wyglądał jakby mu było trochę niedobrze.
"To nic," szepnął.
"Nie mamy żadnych wolnych pokoi," kontynuowała, żałując tego co musi powiedzieć. "Prawdopodobnie będziemy musieli Cię przenieść."
Frank się wyprostował, zaalarmowany. Ja też się nachyliłem. Nie chciałem, żeby Frank odszedł. Nie wiem czemu. Po prostu chciałem, żeby był w pobliżu. Gdyby go przenieśli, prawdopodobnie już nigdy bym go nie zobaczył. To mnie trochę zestresowało.
Chociaż nie potrafiłem się do tego przyznać i było to nadzwyczaj trudne do przelania na papier, napisałem małymi, precyzyjnymi litrami:
"On nie może odejść. Niech zostanie u mnie w pokoju."
Podsunąłem to Markman, uważając, żeby tym razem Frank tego nie przeczytał. Początkowo myślę, że była zawiedziona, że nie przemówiłem.
Jednak potem, wyraz jej twarzy całkiem się zmienił i był bezcenny. Obserwowałem ją, jak czytała to co jej napisałem. Wyglądała na całkiem zszokowaną. Nawet wrócił wyraz, ogłupiałej, złotej rybki.
"Gerard. Nie-nie musisz. Wiesz o tym? Nikt Ci nie każe."
Skinąłem głową. Taa, wiedziałem. Podsunęła mi papier, a ja dopisałem: "Chcę tego."
Markman przez długi czas się zastanawiała. Myślę, że Frank załapał co się dzieje, bo patrzył się raz na mnie, raz na Markman, doszukując się odpowiedzi.
Odwróciła się do niego. "Gerard zaproponował, że możesz u niego zostać, dopóki twój stary pokój nie będzie naprawiony, Frank."
Przygryzł wargę i wpatrywał się we mnie, tymi pięknymi, piwnymi kulami.
"Naprawdę?" wyszeptał.
Skinąłem. "Tak," poruszyłem ustami, bezgłośnie.
Komórka Markman znów zabuczała, a ona szybko odpisała nieznanej osobie. Dobrze znanej jej, nieznanej dla mnie. Wstała i pokazała Frankowi, żeby zrobił to samo. Kiedy podążyłem ich śladami, potrząsnęła głową.
Ósme.
"Zaczekaj." Tylko tyle powiedziała, zanim wyszli z Frankiem.
Gdy się odwróciła, pokazałem jej język i zarobiłem delikatny uśmiech od Franka. Kolejny. Już dwa razy w ciągu dziesięciu minut, udało mi się wskrzesić odrobinę szczęścia z Frank i jego złamanego serca, ciała i umysłu.
Zacząłem przeszukiwać biurko Markman, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować, ale nic nie znalazłem. Na jej biurku było dużo papierów, ale żadnych, które miałyby dla mnie znaczenie. Było tam też zdjęcie małej dziewczynki, ale nie znałem jej. Zastanawiałem się, czy była córką Markman. Wiedziałem, że nie były biologicznie powiązane - w ogóle nie były do siebie podobne.
"Czy nie masz ani grama samo kontroli, albo chociaż zdrowego rozsądku, Gerard?" Markman warknęła przyłapując mnie grzebiącego w jej rzeczach.
Dziewiąte.
Wskazałem zdjęcie małej dziewczynki.
"Nie Twój interes," odpowiedziała, kończąc ten temat. "Zajmij swoje miejsce."
Usiadłem i odchyliłem głowę, obserwując ją wyczekująco.
"Robisz to ze złośliwości, czy jednak masz serce?" zapytała, prosto z mostu.
Udawałem zranionego i obrażonego. Prychnąłem i skrzyżowałem ręce.
"Czy jest coś między Tobą i Frankiem?" zapytała, ostrożnie.
Potrząsnąłem głową. Przyciągnąłem papier bliżej krawędzi biurka i podniosłem ołówek. Gdy pisałem, Markman zapytała, "Dlaczego przemówiłeś do Franka?"
Napisałem: "Niczego między nami nie ma. Nie stresuj swojego słabego, małego serduszka. Musiałem przemówić. On się rozdzierał."
Przeczytała i przytaknęła. "Wiesz co Mu się stało?" zapytała.
Potwierdziłem.
Dużymi, grubymi literami, napisałem: "GWAŁT".
Dziesiąty.
Zasyczała. "Wkradłeś się, Gerard. To było prywatne i poufne. Czy chciałbyś, żeby Frank czytał twoje akta?"
Ha! Nawet jeśli by chciał, nie mógłby. Nie było ich tam, z innymi. Sprawdzałem. W rzeczywistości, przewróciłem cały pokój do góry nogami, w poszukiwaniu ich. Wiem, że akta w tamtym pokoju były tylko kopiami. Oryginały znajdowały się w biurze Markman. Oryginały, do których nie miałem dostępu. To mnie niesamowicie denerwowało. Co mogłoby być tak szokujące, że nie mogli zrobić kopii moich akt?
Napisałem: "Moich akt tam nie ma. Sprawdzałem. Gdzie są?"
"Myślę, że wolałbyś nie czytać swoich akt," Markman powiedziała delikatnie.
Przewróciłem oczami i przycisnąłem grafit z powrotem do papieru. Pisałem to, czego ogromnie pragnąłem: "Myślę, że chcę!"
"Czy Frank Cię intryguje dlatego, że przypomina Ci kogoś?" Markman zapytała nagle. Przez chwilę myślała. "Innego chłopca, w podobnym wieku?"
Potrząsnąłem głową. Nie znałem innego chłopca w podobnym wieku. Siedziałem tu przez dwa i pół roku. Znam tylko tych ludzi, którzy tu przychodzili.
Markman wzięła głęboki, niestabilny wdech. Potarła swoje oczy, rozmazując maskarę. "Czy to jest związane z Nimi?"
Przez chwilę udawałem, że myślę. Stukałem się w brodę, tak jakbym był w głębokim zamyśleniu. Pochyliłem się i napisałem: "Wszystko jest z Nimi związane."
Myślę, że po tym co napisałem, siedzieliśmy w ciszy przez bardzo długi czas. Nie zwyczajne kilka sekund, mówię o minutach. Markman wyglądała, jakby była na wykończeniu. Ja i tak nie wydawałem żadnych odgłosów, więc to była cisza wyłącznie z jej strony. Ja zawsze byłem cicho.
"Gerard, byłeś tu przez bardzo długi czas."
Bez jaj, Sherlocku! Myślisz, że kurwa nie wiem, że byłem tu przez długi czas? Nie przespałem tych 30 miesięcy, wiesz?
"Dużo pracowników Ci ufa. Ufają Tobie bardziej niż innym pacjentom."
Wiem! Jestem jak król tego miejsca. Nie, jednak nie.
"Myślę, że zaczynasz nadużywać tego zaufania."
Ahhhhhhhhh, co? Skąd w ogóle ten pomysł?
"Myślę, że jesteś wart tego zaufania. Ale nie we wszystkich aspektach."
Na przykład jakich?
"Zwłaszcza, jeśli chodzi o leki."
Naprawdę, mam wrażenie, że Markman potrafi czytać w moich myślach. Mówi coś, ja odpowiadam w głowie, a ona jakby wie, co pomyślałem. Dziwne.
"Chciałabym spróbować czegoś nowego."
Przewróciłem oczami. Zaczyna się.
"Chciałabym zmienić Twoje leki. Wiesz, że jesteś teraz na narkotyku zwanym Navane?"
Odpowiedziałem, przytakując.
"Chcę, żebyś spróbował nowego leku. Nazywa się Clozaphin. Myślę, że dobrze na niego zareagujesz. Jednakże, jest kilka efektów ubocznych. Musisz wiedzieć, że Clozaphin powodował agranulocytozę u niektórych pacjentów."
A-gran -u- co? Nic nie rozumiałem.
"Agranulocytoza to spadek białych białych krwinek. To prowadzi do zagrożenia życia. Przez obniżoną ilość białych krwinek, Twój organizm nie potrafi zwalczać infekcji. Więc jak już zaczniesz zażywać ten narkotyk, musisz nas powiadomić, jeśli zauważysz początkowe sygnały infekcji, dobrze?"
Nie, nie dobrze. Nie miałem zamiaru umrzeć przez jakiś głupi lek. Nie jestem chory. Nie obchodzi mnie co powiesz. Żaden lek mnie nie naprawi. Nic przedtem nie działało, to dlaczego to by miało? Może czas zaakceptować, że nie mogę być naprawiony, dlatego, ze nie jestem zepsuty.
Skrzyżowałem ręce, wiedząc, że jest coś jeszcze. Zawsze było coś jeszcze.
"Przez ryzyko agranulocytozy, będziesz musiał się poddać cotygodniowemu pobieraniu krwi, by kontrolować poziom białych krwinek." Markman powiedziała, bardzo, bardzo szybko.
Oooooo, kurwa nie! Nienawidzę igieł! Nie ma pieprzonej możliwości, że będziecie we mnie taką wkłuwać, co tydzień. Nie, nie, nie!
Napisałem ogromne "NIE!" na kartce i wyrwałem ją. Rzuciłem nią w Markman i schowałem szkicownik do kieszeni. Potem wyszedłem. Przynajmniej mnie nie zatrzymywała.
***
"Gasną światła!" Przenikliwy, idealny dla tej instytucji głos, odbijał się echem wzdłuż korytarzy, przeciskając się przez wąską szczelinę, u dołu drzwi.
k
Przysięgam, traktują nas tutaj jak dwuletnie dzieci. Człowieku, ile ja bym dał, żeby kontrolować ten cholerny pstryczek od światła.
Światła zgasły, zostawiając w pokoju przenikającą ciemność. Kilka smug światła odbitego przez księżyc na ścianie, które przenikały do środka przez grube szkło, wysoko nad naszymi głowami, przerywały nieskazitelną ciemność.
Słyszałem jak Frank układa się wygodnie w łóżku, nie odzywając się do mnie ani słowem, przed zaśnięciem. Ja zawsze zasypiam od razu. Nigdy nie miałem nikogo do rozmów. Nie, żebym w ogóle mówił.
Tej nocy coś mnie obudziło. Pomyślałem, że to nadzwyczaj dziwne, że obudziłem się, sam z siebie, w środku nocy. Ja nigdy się nie budzę. Zawsze, ale to zawsze, przesypiam całą noc. Jestem jak wymarzone dziecko każdej matki. Nigdy nie muszę iść do ubikacji, czy coś w tym stylu. Dlatego, kiedy się obudziłem, myślałem, że jest ranek. Jednak szybko się zorientowałem, że ciągle była noc, bo nie było żadnych pasów na ścianie. Widzicie, wcześnie rano, słońce wpada przez okno, a podwójne szkło ma dziwną powierzchnię, przez co na ścianie powstają paski. W niektórych miesiącach, światło jest całkowicie czyste i może oślepić. A czasami jest matowe i ponure. To zależy od pory roku.
Leżałem w ciemności przez dłuższą chwilę, zirytowany i śpiący. Wtedy coś usłyszałem. Nastawiłem uszy, jednak nie potrafiłem powiedzieć co było tym odgłosem, ale byłem piekielnie ciekaw. Znowu to usłyszałem. Powoli obróciłem się od ściany, patrząc w stronę Franka. Nie spał. Nie widziałem jego twarzy, był odwrócony do ściany. Ale wiedziałem, że nie spał. Przez moment zastanawiałem się, czy on też to usłyszał.
Znów to usłyszałem. Tym razem jednak potrafiłem zidentyfikować odgłos. Gdy zrozumiałem, znowu zaczęła we mnie narastać fala i znowu zrobiło mi się niedobrze.
Frank płakał.
To nie był zwykły płacz. To było wycie. Starał się być jak najciszej, jak tylko mógł i udawało mu się to, nie wliczając kilku głębokich wdechów i kaszlnięć. Teraz, jak wiedziałem czego słucham, słyszałem wszystko.
Słyszałem krótkie i niestabilne próby wdechów i bolesne odgłosy krztuszenia się, gdy próbował zatrzymać to wszystko w środku. Starał się to schować przede mną. Wstydził się przy mnie płakać, ale wygląda na to, że dłużej nie umiał tego zatrzymać.
Wydał krótkie, dość głośne, westchnięcie, które od razu uciszył. Ciągle go obserwowałem, po cichu, czekając na to co zrobi. Próbował zatrzymać wszystkie odgłosy, przez dobre pięć minut, by w końcu, kryjąc twarz w poduszce, pozwolić im wyjść. Chociaż poduszka tłumiła większość odgłosów, wciąż było je słychać. Ale każde jego jęk, wbijał mi nóż, prosto w serce.
Gdy tak leżałem, słuchając go, czułem jakbym się wtrącał. Ale nie wiedziałem, co zrobić. Starał się ukryć przede mną swój płacz, więc poczułby się poniżony, gdybym to zauważył.
Płacz Franka był już całkiem nie kontrolowany. Czysty ból. To były odgłosy prawdziwego, łamiącego serce, psychicznego bólu, który opuszczał jego ciało.
Nie potrafiłem już tego wytrzymać. Nie mogłem słuchać Franka rozpadającego się na kawałki. Bezgłośnie wyślizgnąłem się z łóżka i podszedłem do niego. Usiadłem po turecku i wyszeptałem jego imię. Jego płacz od razu ucichł. Zesztywniał i powoli się do mnie odwrócił.
Miałem rację; Uniżenie było widoczne na jego twarzy.
"Idź sobie," powiedział, starając się nie wybuchnąć płaczem.
Chociaż już nie wydawał odgłosów, łzy płynęły wolno. Małe krople słonej wody, płynęły rzekami po jego policzkach i błyszczały w świetle księżyca. Jego oczy były schowane w ciemności, ale wiedziałem, że są czerwone i popuchnięte.
Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo w takim stanie. W tak wielkim bólu.
Może chciałby porozmawiać? Mógłby czytać z ruchu moich warg. Chociaż i tak nie potrafiłem wymyślić żadnych słów, które można by powiedzieć, w tak niezręcznej sytuacji.
"Dlaczego chcesz rozmawiać? I tak nigdy się nie odzywasz!" wykrztusił to z siebie, tak szorstkim głosem, że byłem w szoku.
Ale nie zamierzałem się poddać. Usiadłem wygodnie na ziemi. "To nie tak, że się nie odzywam," wyszeptałem. "Ja po prostu zawsze słucham."
Po tym szybko wybuchnął płaczem. Płaczem, który rozdzierał moją duszę, przebijał moje serce jak nóż. Wyciągnąłem rękę i delikatnie, przez prześcieradło, dotknąłem jego ramienia. Dotykałem go, ale z drugiej strony tego nie robiłem. Jego ręka wyskoczyła i mocno złapała mnie za dłoń. Trzymaliśmy się za ręce, ale prześcieradło odgradzało nasze dłonie. Znalazłem drogę, by okrążyć jego strach przed dotykiem. Szarpnął swoją i moją dłoń i przyciągną do twarzy, żeby się zakryć. Zacisnął oczy i wycierał je tak mocno, że mnie to zabolało. Ale wtedy zrozumiałem, że nie próbowałem go pocieszyć, czy powstrzymać od płaczu. Miałem mu pomóc się wypłakać.
Trzymałem go za rękę przez prześcieradło, przez bardzo długi czas. Minuty zdawały się odpływać w nicość. Co mnie zaskoczyło najbardziej, to ilość łez, które wypłakał. Widziałem jak spadały po jego policzkach na brodę. Niektóre płynęły po boku jego nosa, inne spływały do jego ust. Nigdy nie widziałem. żeby ktoś wypłakał tyle łez. Prawie jakby wypłakiwał swoje serce i duszę, przez swoje oczy.
Na szczęście byłem tu by je złapać i może, jednego dnia, będę mógł mu je zwrócić.
Jeszcze raz ogromnie przepraszam za przerwę. Nie wiem co się stało, chyba mój słomiany zapał się odzywa. Kolejny rozdział pojawi się niebawem, już nad nim pracuję. Teraz możecie mnie wychłostać, za lenistwo!